Bośnia – piękny górzysto zielony kraj z wąwozami. Zauroczył mnie w 2014 roku ale był bardziej przelotnie poznany. Padła decyzja żeby tam wrócić dojechać nad morze Adriatyckie pomoczyć swoje tyłki i śmignąć w ląd i pojeździć po tym pięknym kraju.
Termin wyjazdu padł na przełom lipca i sierpnia – chcieliśmy połączyć wyjazd z naszymi znajomymi, który jechali autami również w tym kierunku.
Ale do rzeczy. Nie ma to jak wyjazd, przygotowania do niego, przemyślenia co zabrać – nauczka po wcześniejszych wyjazdach. I w końcu pakowanie motocykla, euforia przed wyjazdowa mnie ogarnęła.
Jest i Sławek no więc ruszamy na miejsce spotkania z Wojtkiem – naszym prowadzącym.
Galeria w Toruniu, wszyscy na czas 15.30 zwarci i gotowi. Gotowi to byliśmy, ale ….. musi być to ale! Sławek mówi – masz kamyczek w tylniej oponie ( chyba). Kamyczek okazał się być krótkim wkrętem tzw. pchełką, został usunięty i teraz pytanie brzmi „ czy dętka cała?? Czy trampkowi nie uchodzi powietrze?” szyba decyzja Wilmat , najbliżej i pomogą – tak też zrobiliśmy. Oczywiście w serwisie ruch jak w ulu , ale co zrobić trzeba ładnie się uśmiechnąć i poprosić o szybką wymianę dętki. Udało się chłopaków udobruchać, moto na podnośnik dętka zakupiona czekamy .
Rachu ciachu i po starchu z 2 godzinnym opóżnieniem ruszamy dalej niestety już w deszczu który towarzyszył nam praktycznie do Łodzi. Decyzja padła ,że nocujemy jeszcze w Polsce i padło na nasze ulubione magiczne miejsce czyli Olsztyn k/ Częstochowy ( polecam te tereny na wypady motocyklem po Polsce).
Rano bardzo szybka pobudka ( 5 rano) bo oczywiście ja już nie mogłam spać i zaczęłam gadać do chłopaków , śniadanko i pakowanko maszyn ( Sławek nie mógł patrzeć na moją podobno ruszającą się tablicę rejestracyjną więc wziął sprawy w swoje ręce i ją mocno zamontował – teraz jej nic nie ruszy) . Ruszamy dalej pełni energii przed co chwilę doganiającym nas malutkim deszczykiem, który opuścił nas dopiero z a Karpatami
Naprawdę powiem Wam ,że tego dnia plan był dotrzeć na Słowenię w okolicy Ptuj, ale tak dobrego dnia na jazdę oraz pogodę dawno nie miałam. Dojeżdzając do granicy Słoweńsko – Chorwackiej zaczęliśmy odczuwać mały dyskomfort tłoku i korku na wąskiej remontowanej drodze, ( pamiętam ten sam problem w tym samym miejscu 3 lata wstecz- nic się nie zmieniło).Aby nie tłuc się w sznurku samochodów Wojtek postanowił zboczyć nieco z asfaltowej drogi i tak zrobiliśmy sobie ok 10 km traskę ADV . Dzień zakończyliśmy na 4 gwiazdkowym Kempingu pod Zagrzebiem w Chorwacji. Tego dnia poczuliśmy ciepło w powietrzu, które nie opuszczało nas praktycznie do końca wyprawy.
Oczywiście rozkładanie swoich bambetli, a potem jak zawsze wymiana spostrzeżeń i decyzja o pójściu na uzupełnienie płynów. Kemping okazał się rewelacyjny, jego otoczenie koło jeziora i ogólne zagospodarowanie terenu mnie urzekło .Sanitariaty, pralki wszędzie porządek, przeurocza restauracja, miejsce do siedzenia był klimacik na wieczorne planowanie trasy aby dojechać do celu Bośnia – Neum .
To co zauroczyło mnie w tym miejscu zaraz po przebudzeniu to mój mały nowy przyjaciel- przepiękny kotek on naprawdę chciał jechać ze mną dalej , pakował się do kufrów. Dobra koniec z rozpływaniem się nad kotem. Przygoda, przygoda , każdej chwili szkoda ……… spakowani, gotowi czas start – jedziemy na pięknie szeroką ,szybką autostradę prosto do Neum! Szeroka och tak bardzo ale jaka zakorkowana!!! Nawet moto ciężko było się przecisnąć . Korek do bramek katastrofa. Uff jest bilet wzięty, teraz już tylko prosta droga ….. pełna aut . Cóż pozostaje – pas awaryjny, którym podróżowaliśmy bodajże 80km. Dojeżdżamy do teoretycznego ogniska korku , a tam nic , zero utrudnień, po prostu tak sobie wszyscy wolno jadą. Tak więc jak to na autostradzie kilometry lecą a my mamy świetny czas. Zjeżdżamy z autostrady na wysokości Makarska aby resztę trasy pojechać tą piękną malowniczą trasą wzdłuż morza. Już zjeżdżamy , już witamy się z gąską , już na twarzach poczuliśmy bryzę morską i nagle sruuu , gruuuu , mój motocykl stracił moc. No cóż mówi się, że to są najfajniejsze wspomnienia z wyjazdu – teraz powiem że się śmieję, ale wtedy do śmiechu mi nie było bo ze mnie taki mechanik jak z koziej dupy trąbka ja dom zaprojektuje, może nawet wymuruje ale mechanika to tylko budowli . tak więc moi kompani znów mieli ręce pełne roboty. Może i udałoby się szybko to wszystko zrobić , ale – zawsze jest te ale – ustaliśmy ( patrz ja ustałam) na patelni, bo zero drzew, temp. zaczęła sięgać zenitu + 35 w cieniu i dodatkowo godzina 15.00 .
Tak więc po krótce.
Pot z tyłka leciał wszystkim, ja zapewne zamiast pomagać tylko przeszkadzałam chłopakom, ale motocykl uratowany rozkręcony, skręcony i najważniejsze jadący dalej. To teraz tylko 100 km i nasz cel. Ale co to były za widoki, co to był za kolor wody w morzu, winkle , winkielki, zatoki po porostu oczy same się śmiały.
No to 18 .00 jesteśmy nasz cel osiągnięty, Bośnia. I tu zaczynamy naszą wyprawę
Motocykle odstawione w cień , wszyscy zadowoleni, zmęczeni – znajomi, który docierali do autami już na nas czekali. Poczułam błogi stan.
Wieczór upłynął jak zawsze miło w gronie znajomych.
Poranek i tu zaskoczenie- Wojtek już studiował mapę i wiedział co zobaczyć w niedalekiej okolicy. Znalazł informację o Jaskini Vjetrenica ( wietrzna Jaskinia)– niedaleko ok 50 km od naszego miejsca , ale w głąb lądu. Decyzja była na tak – tylko jeszcze pluskanie się w morzu i potem ruszamy dalej aby przy okazji sprawdzić dodatkowo mój motocykl. Dołączyły się do nas jeszcze dwa motocykle ;) . ruszyliśmy po górka, wzgórzach w stronę jaskini, po drodze mijaliśmy rozległe tereny leśne, które w tym roku spłonęły w pożarach. Widok był bardzo smutny i ponury. Temperatury w tym okresie w głębi lądu sięgały około +38 stopni , a do tego powietrze było bardzo suche co jeszcze potęgowało ten upał. PO godzinie jazdy dotarliśmy do naszego celu. I powiem wam że jest to miejsce warte odwiedzenia. Gdy podeszłam do wejścia do jaskini nagle poczułam bardzo silny powiew , bardzo przyjemnego chłodnego powietrza, jakby ktoś włączył mocną klimatyzację z maksymalnym nawiewem. To było coś wspaniałego. Oczywiście nie mogliśmy wracać tą samą drogą, tak więc Wojtek wybrał wąską drogę, która została utworzona po dawnym nasypie kolejowym łączącym miasto Čapljina – Dubrownik. Przejeżdżając tamten teren widać nadal bardzo duże pozostałości po wojnie. Widoki roztaczające się w około były niesamowite. W końcu dotarliśmy do przejścia granicznej z Chorwacją. Temperatury – ja mówiłam ,że to żar z nieba leci , naprawdę nie do zniesienia.( Zostałam Matką Agatą na swojej maszynie – tak mnie mianował Wojtek. Woda musiała być ciągle uzupełniana bo o przegrzanie organizmu nie było trudno. Na późny obiad wracaliśmy do Neum trasą z której oglądaliśmy panoramę na piękny Dubrownik. Kiedy to już wróciliśmy i wymoczyliśmy swoje ciała w chłodniejszej nieco wodzie , trzeba było coś postanowić. Co robić , ponieważ temperatury nie dawał możliwości normalnego funkcjonowania nad wodą a co dopiero na przygody motocyklowe w głębi lądu, podjeliśmy decyzję ze uciekamy w górę w stronę Włoch, a potem dotkniemy lodowca. Za nim to jednak uczyniliśmy pojechaliśmy do pewnej miejscowości za Dubrownikiem –Kupari w Zupa Dubrovacka, zwana zatoką umarłych hoteli. Jest to teren kiedyś bardzo ekskluzywnego ośrodka turystycznego oraz rezydencji prezydenckiej , niestety w wojnie w latach 90-tych zostało to miejsce ostrzelane i zniszczone przez siły serbskie. Teraz upodobali sobie ludzie lubiący eksplorować zniszczone budynki oraz miejscowych szukających spokoju na plaży. Trzeba zaznaczyć , że to miejsce upodobali sobie również kibice Widzewa Łodź . Ale powróćmy do temat. Następny dzień , był tym w którym pożegnaliśmy swoich przyjaciół i wyruszyliśmy motocyklami już w stronę Włoch. Zanim jednak tam dotarliśmy, postanowiliśmy zobaczyć słynne w Bośni wodospady Kravica. To co zobaczyłam przerosło moje największe wyobrażenie ( no może poza ilością wszędobylskich ludzi). Miejsce przepiękne, zielone, woda spadająca ze zlewiska rzeki Trebižat. Oczywiście plan był taki aby pomoczyć i schłodzić swoje ciała w tej przyjemnie chłodnej wodzie. Przebrani w stroje kąpielowe razem ze Sławkiem mieliśmy plan aby przejść te piękne wodospady dookoła przecież jest płytko. W rękach trzymaliśmy swoje rzeczy ( telefony oraz odzież termiczną) i tak zdobywaliśmy kolejno wodospady. Będąc w już w ¾ drogi okazało się że przejście dookoła nie jest możliwe bez zanurzenia obydwu rąk i podpłynięcia kawałek. Trzymając na głowie swoje rzeczy postanowiliśmy więc wrócić do punktu z którego weszliśmy . Zapomniałam dodać że praktycznie cała płytka część jeziora jest z wielkimi głazami po których się chodzi. Ten właśnie mały szczegół mnie zdradził. Chodząc z rękoma w górze ( na głowie) aby ciuchów i telefonu nie zatopić wpadłam między dwa głazy i nie mogłam się uwolnić. Na szczęście Sławek widząc całą akcję ( zastanawiał się czy ratować mnie czy moje rzeczy które trzymam) szybkim ruchem zabrał to co trzymałam już praktycznie i tak pod wodą , ale dzięki czemu miałam wolne ręce i mogłam się wynurzyć. Oczywiście morał taki z tego że po co łazić z rzeczami jak można było je zostawić na lądzie. Tak więc po kąpieli wracając do motocykli miałam mokrą odzież termiczną i pozdzierane piszczele i uda. Po przebraniu się stwierdziłam ,że mokra termiczna odzież to jest bardzo dobra opcja na taki upał jaki był po wejściu na górę z wodospadów. Wszyscy zadowoleni ruszyliśmy ( i tu się przyznaję zdjęłam kurtkę motocyklową bo naprawdę mimo bardzo dużej jej przewietrzności, temp 40 st w cieniu to dla mnie za dużo).
Ruszyliśmy pięknymi, krętymi drogami w kierunku Chorwacji – Split. Widoki zapierały dech w piersiach. Droga 512 , która pięła się po wyższych półkach skalnych wzdłuż morza. Lazurowa piękna woda, małe jachty pozostawiające ślady na wodzie. Na wysokości Splitu w związku z tym ,że krajobraz już się zmienił, nie było za wiele wzniesień a temperatura nadal była bardzo wysoka , stwierdziliśmy ,że odcinek ok 160 km przejedziemy autostradą która biegła zaraz obok. Wylądowaliśmy na polu namiotowym , hmm które ciężko do końca nazwać polem namiotowym, ale w sumie miało swój klimat byliśmy tam tylko my i jeszcze rodzina w camperze. Następny dzień zapowiadał się również bardzo intensywnie. Plan był taki – chcemy dojechać do Włoch u podnóża Alp, a Ja chce zobaczyć pozostałości starożyne w Triest. Tak wiec pędzimy autostradą za plecami pozostawiając widoki Chorwackie, nagle zauważam ,że chyba coś złego dzieje się z moim motocyklem, myślę sobie cholera znowu! Pokazuję ręką Sławkowi , który zawsze jechał za mną ,że chyba coś nie tak jest. On nie do końca mnie rozumiejąc potakuje głową ( potem okazuje się że myślałam że pokazuję jaka ta droga nie równa ). Dojeżdzamy do tunelu , i już miałam złe przeczucia, które chwilę póżniej stają się rzeczywistością. Mój motocykl przestaje pracować . Ku….wa jak to , w środku tunelu! Na szczęście pojechałam do zatoczki ewakuacyjnej, zatrzymałam się, a za mną Sławek.Okazało się ,że zabrakło mi paliwa. Tak, tak wiedziałam że przejechaliśmy już odpowiedni dystans, ale zawsze starczało mi na jeszcze ok 30 km. Tylko zapomniałam że teraz jechaliśmy trochę więcej niż przeciętnie, więc i spalanie było większe. Stojąc w tunelu i przelewając paliwo z baku Sławka do mojego , napisałam do Wojtka aby się nie martwił, że to tylko paliwo. Na co dostaje zwrotnego smsa” to nie możliwe” a jednak. Sytuacja opanowana , paliwo przelane za 1k za tunelem stacja paliw. Oczywiście śmiechu co niemiara na stacji paliw. Bo czemu nie mamy się z tego nie pośmiać. Docieramy po przygodach do Triest. W mieście jakoś bardzo mało ludzi, chyba mają sieste.
W związku z tym, że znów temperatura okrutna zajrzeliśmy tylko na port zrobiliśmy kilka zdjęć i uciekliśmy dalej. Jechaliśmy między ciężarówkami , a betonowymi przegrodami między jezdniami drogi. Czułam się jak naleśnik na patelni ale dzielnie jadę dalej. Dojechaliśmy do pięknej włoskiej maluteńskiej miejscowości Bassano del Grappa. U zbocza gór znajduje się świetny camping , który Wojtek doskonale znał, ponieważ jest to miejsce świetnie znane osobom, które latają na paralotniach. Rzeczywiście było tam wielu paraloniarzy oraz rowerzystów górskich. Od tego wieczoru rozpoczął się również horror z moimi japonkami pod pryznicy- musiał się zespuć, ale czym były motocyklista bez srebrnej taśmy, która naprawi i klapka. Wieczorem postanowiliśmy coś zjeść w fajnej klimatycznej restauracji, która o godz. 19 zapełniła się Włochami z pobliskich miejscowości. Zrobiło się bardzo gwarno. Po napełnieniu brzuchów postanowiliśmy zrobić sobie spacer w poszukiwaniu sklepu w celu uzupełnienia płynów. Spacer odbywał się w iście powolnym jak dla mnie tempie. Niestety sklep już był zamknięty ale nie poddaliśmy się dobrnęliśmy do innego miejsca gdzie mogliśmy się napoić. Tego wieczoru noc była naprawdę ciepła . Mino spania u podnóży gór tej nocy nie zeszło z nich zimne powietrze, o którym ciągle wspominał Wojtek. Następnego dnia pakowanie szło nam dość mozolnie, głodni wyjechaliśmy z campingi i zjechaliśmy z dół do miasteczka w celu zrobienia zapasów jedzenia i paliwo , ponieważ od tego momentu mało prawdopodobne będą stacje paliw wysoko w górach. Zakupy zrobione, paliwo zatankowane, jeszcze postanowiliśmy że wypijemy pyszną włoską kawę w małej kawiarence i zjemy włoskie lody. Rzeczywiście są one bardzo dobre. W tym momencie zauważyłam również coś co mi nie pasowało z kierunkowskazem tylnim lewym. Po prostu nie świecił. No pięknie znowu coś mi się przydarzyło. Postanowienie chłopaków jedziemy do na szczyt góry Mount Grappa gdzie znajduje się Mauzoleum. Rozpościera się stamtąd piękny widok na Masyw Grappa i zjemy tam śniadanie oraz sprawdzimy usterkę kierunkowskazu. Wjazd na górę okazał się dla mnie piękny, same agrafki, naprawdę jechało się bardzo przyjemnie. W końcu temperatury zaczęły być dla ludzi takich jak ja. Po zjedzeniu śniadania panowie zabrali się za kierunek. Po odkręceniu najpierw lewego , potem prawego usterka na pierwszy rzut oka była czymś więcej niż przepalona żarówka. Dodam że aby to zrobić musiałam wszystko zdjąć znowu z motocykla , a i tak dojście ko kierunków nie była zbyt dobre. I dokładnie w momencie, w którym chłopacy mieli już brudne całe ręce przypomniało mi się , że wczoraj jak naprawiałam swojego laczka kąpielowego , taśmę wyciągałam zza dupka i może tam coś niechcąco zepsułam. Oczywiście że tak było. W tym momencie chłopacy mieli ochotę chyba mnie udusić. Tak mi się przynajmniej wydawało. No to w skrócie chłopacy do łazienki się umyć a ja pakuje motocykl i w sumie nie wiem jak to się stało, że nagle mój motocykl postanowił się przewrócić. No w sumie to bardzo chciał też przewrócić motocykl Wojtka więc swoim ciałem go ratowałam. Niestety jego ciężar mnie pokonywał , ale całe szczęście znów z za zakrętu pojawił się Sławek. On to był biedny. I znów mi pomógł. Na szczęście motocykl wojtka nie ucierpiał- aż tak. Niestety trochę przerysowałam mu kufer. Poza tym motocykl stał cały i zdrowy. Mam nadzieję, że wykorzystałam limit nieszczęść na tym wyjeździe bo nie będą chcieli mnie nigdzie zabierać. Po opanowaniu sytuacji resztę dnia spędziliśmy już w siodle, podążając w kierunku Austrii ale zatrzymując się na kolejny nocleg jeszcze we włoskich górach. To była pierwsza noc przespana bez upałów i w końcu użyłam śpiworu. Poranek obudził nas lekko zamglony, rześki. Tego poranka ja się bardzo stresowałam bo dzisiejszego dnia mieliśmy dotrzeć do Zmienionego celu naszej bośniackiej podróży. Glossgrockner – lodowiec , droga na niego to autostrda przez góry. Niewiele osób wie jak ja nie lubię otwartych przestrzeni. Pięta achillesowa. Ale to jest cel , a cele się zdobywa. Swoje słabości się pokonuje. Tak więc nie marudzę , bo ja rzadko marudzę. Jedziemy , po drodze kawa jeszcze włoska , jakieś lody. No i docieramy do bramek autostrady. Droga do celu jest płatna 25,5 euro ( myślę sobie dużo) Otrzymaliśmy mapkę, krótki informator no i najważniejsze naklejkę .Teraz wiem za co płaciłam i cena na pewno warta tego miejsca i jakości drogi. Ruszamy w górę , Wojtek mówi że spokojnie dajemy sobie czas aby się zatrzymać , pooglądać. Rzeczywiście tak było. Miejsca na zatrzymanie są specjalnie przygotowane. Widoki co jeden to jeszcze piękniejszy. Zdjęcie tu , zdjęcie tam. Coś niesamowitego, pięknego. Ludzi tam przyjeżdzających bardzo dużo. Motocyklistów zwiedzających i ścigających się na winklach ogromne ilości. Campery , samochody, samochody z przyczepami. Zatrzymywaliśmy się chyba ze sto razy, aby podziwiać te widoki. Docieramy do miejsca, z którego schodzi się w dół do języka lodowca. Niestety brak czasu, a przede wszystkim brak odpowiedniego stroju nie pozwolił mi stanąć na lodowcu. Samo zejście do niego zajęłoby z 2-3 godziny. Ruszyliśmy dalej do miejsca które jest najwyżej położonym miejsce w tym paśmie lodowca, gdzie można dojechać motocyklem. Wjazd na szczyt odchodziło od głównej asfaltowej drogi. Było wykonane z kostki granitowej, długości ok 300 metrów. Podjazd ten był złożony chyba 8 zakrętów agrafek które były jeszcze pod sporym kątem. Dodatkowo do góry i z góry zjeżdżały samochody , motocykle i campery. Wszystko wyglądało jak w ulu czy mrowisku. W tym momencie w mojej głowie obudził się lęk. Słyszałam tylko ja pier….ole jak ja zjadę z powrotem, co ja zrobiłam.
Wiedziałam ,że jak się zatrzymam to się zapewne przewrócę na tej agrafce. Ufff dojechałam na sam szczyt. Bardzo szczęśliwa dojechałam na górę ale sama myśl o zjechaniu w dół. To już miałam mokre plecy. Już zastanawiałam jak to zrobić żeby mi chłopacy ściągali motocykl na dół. Ale na szczycie spędziliśmy trochę czasu. Uspokoiłam się chwilę , pogadałam z Wojtkiem, dawał mi rady w jaki sposób pomału zjechać w dół. Wiedział że mam lęk przestrzeni. Porobiliśmy sobie zdjęcia. Naszedł dla mnie ten moment ,że trzeba zjechać. Tak więc naszpikowana radami , wiedziałam jedno: jedz spokojnie na jedynce, hamuj tylko nożnym. Pomału , pomału do celu. Jak mi kazali tak pojechałam. Jadę cała skupiona dwie ręce na kierownicy ,pot na czole, na zakręcie spojrzałam na Sławka a on jedną ręką kieruje a drugą filmuje mój zjazd. Nawet nie wiecie jaka byłam z siebie dumna jak już byliśmy na normalnej asfaltowej drodze. W brew pozorom dawno nie cieszyłam się sama z siebie. Cel osiągnięty. Teraz już mogę wrócić do podziwiania pięknych widoków od drugiej strony lodowca. Niektórzy kierowcy camperów nie zbyt fortunnie zjeżdżali w dół, bo zamiast hamować silnikami zdzierali sobie klocki oraz palili linki sprzęgła. Jazda za taki autami nie należała do najprzyjemniejszych. Aura na niebie niestety zaczęła pomalutku się zmieniać więc musieliśmy skupić się już na tym aby dojechać do jakiegoś miasteczka , zrobić zakupy i znaleźć camping aby jeszcze przed deszczem – pierwszym od czasu wyjazdu z Polski, wisiał w powietrzu. Pierwszą miejscowością jaką napotkaliśmy na naszej drodze okazało się słynne w skokach narciarskich Bischofshofen i w jego okolicy namierzyliśmy pole namiotowe. Wjeżdżając na teren gospodarz poinformował nas ,że niestety nie ma już miejsc wyznaczonych pod namioty ale ze względu na t że zaraz rozpęta się potworna ulewa pozwoli nam się rozbić na pustym miejscu na campingiem. Ledwo dojechaliśmy do miejsca wskazanego przez właściciela, a z nieba leciały to coraz większe krople deszczu. Zdążyliśmy jedynie rozłożyć plandeki nad motocyklami które to stworzyły miejsce abyśmy mogli posiedzieć i przeczekać tą ulewę. Padało tak przynajmniej 2,5 godziny zanim w przerwach między opadami udało nam się rozbić swoje namioty. Wieczór ten jak zawsze poświęciliśmy na planowanie trasy już powrotnej do polski. Wiedzieliśmy, że przenocujemy na południu. Pytanie było tylko gdzie damy radę dojechać. Poranek był chłodniejszy , powietrze przyjemne. Ruszyliśmy w stronę Wiednia omijając je bardzo sprytnie ,potem Brno i przekroczenie granicy w Ostrawie. Jeszcze w Czechach zjedliśmy przepyszny obiad i postanowiliśmy dojechać do Katowic. Uznaliśmy ,że mimo wszystko możemy być za bardzo zmęczeni aby dojechać do kochanego Olsztyna. Wygooglowaliśmy sobie pole namiotowe, ustawiliśmy GPS i w drogę. Polska , nasza Kochana Polska. Od razu zauważamy to ,że kierowcy aut nie lubią motocyklistów. To taka inna kultura. Na poważnie dojeżdżamy do naszego kampingu a tam się okazuje ,że Katowice nas nie chcą. Brak wolnych miejsc, a najbliższy kamping w Dąbrowie Górniczej. Nie zastanawiając się długo , postanowiliśmy pojechać jednak do Olsztyna. Tam na pewno będzie czekał na nas nocleg. Mino późnej pory dotarliśmy do tego magicznego miejsca. Ja naprawdę uważam ,że ono nas przyciąga.
Po całym dniu poszliśmy zjeść wypić piwo i zdobyć ruiny zamku.O poranku , ale nie już o 5 nad ranem , zebraliśmy się i ruszyliśmy w stronę domu. Toruń był naszym ostatnim punktem tegorocznej wyprawy. Jak zawsze zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie przy Toruńskiej Kotwicy.
I tak moja wyprawa była bardzo nie przewidywalna, pełna zaskakujących wydarzeń. Wyjeżdżaliśmy do Bośni i Harcegowiny ale dwa koła poniosły nas na Lodowiec Glossgrockner.
Oczywiście podziękowania należa się dla moich kompanów Wojtak – najlepszego prowadzącego i oczywiście dla Sławka – anioła stróża. Oby więcej taki podróży.
Agata Wrońska