Przejechałam w sumie 6800 kilometrów w 14 dni. Trasa przebiegała przez Niemcy, Francję, Andorę, Hiszpanię, Monako, Włochy, Słowenię, Austrię, Czechy. Przez awarię motocykla skróciła się ( z planu musiałam wyrzucić Szwajcarię i Liechtenstein). Szczerze powiedziawszy, myślałam, że nie dotrę nawet do Andory, zastanawiałam się nad zmianą kierunku wyprawy, bo przecież z Polski wyjechałam dopiero w piątek (14 września), a data powrotu była dość sztywna i przypadała na 26 września. Jednak mój wrodzony upór nie pozwolił na rezygnację i całkowitą zmianę planów. Wiedziałam, że nie dotrę do Alicante, ale Hiszpanii nie mogłam odpuścić i nie odpuściłam.
Na pierwszy rzut poszły Niemcy, znienawidziłam tamtejsze autostrady… długie, proste, nudne, męczące. W Niemczech spędziłam jeden nocleg (pokój, w którym nocowałam znajdował się jakby w podziemiach. Bez zasięgu telefonu, dziwne miejsce). Kolejnego dnia dotarłam do Francji, w okolice Grenoble. Nocowałam niedaleko Villard-de-Lans. Pojeździłem trochę po Parku Narodowym Vercors i chyba właśnie wtedy zaczęło do mnie docierać, że naprawdę tutaj jestem, że się udało! Chociaż to był dopiero początek. Z bajecznej Francji pojechałam do równie pięknej Andory. Dostać się tam można na dwa sposoby: przez tunel lub krętą górską drogą. Wybrałam tę drugą opcję. W malutkiej Andorze spędziłam jedną noc. Stamtąd pojechałam w kierunku Hiszpanii. Po przekroczeniu granicy czekała mnie przeprawa przez same zakręty, bardzo wąskie i ciasne (droga c-462). Do ostatniej chwili wahałam się czy jechać dalej, w kierunku upragnionego Alicante. Jednak wiedziałam, że będzie się to wiązało się z zerową ilością odpoczynku. Odpuściłam, nie lubię tego słowa w przypadku podróży, ale wyjazd za wszelką cenę nie wchodził w grę. Dotarłam najdalej w okolice Barcelony, skąd wybrzeżem przyjechałam do Francji. Tam znowu udało mi się zobaczyć Kanion Verdon. Miałam także chęć na Tete De Chien, ale byłam potwornie zmęczona. Zatrzymałam się na chwilę w Monako, zjadłam najdroższego w życiu omleta, chwilę odpoczęłam i pojechałam dalej. Nocleg w Monako nie wchodził w grę. Chyba wiadomo dlaczego (śmiech). Tego samego dnia dotarłam do Włoch. Wahałam się między jeziorami Como i Garda, wybrałam to drugie, chociaż Como wiązało się z zahaczeniem o Liechtenstein ( no, ale znów, za mało czasu…) Z nad Gardy pojechałam do Słowenii, zaliczyłam Trentę i Mangart. Słowenia była ostatnim widokowym punktem. Austria… piękna Austria poszła w odstawkę, chociaż nawet przejazd przez tamtejsze autostrady dostarcza emocji. Ładne widoki, tunele, łuki. Ostatni nocleg spędziłam w Austrii, w hotelu blisko autostrady, chciałam dojechać do Bratysławy, obiecałam sobie, że kiedyś się tam wybiorę, ale było zbyt zimno (2 stopnie na plusie…).
Następnego, ostatniego już, dnia ruszyłam w kierunku Polski. Temperatura nie sprzyjała jeździe, po pokonaniu krótkiego dystansu nie czułam dłoni. Ze zwykłego worka zrobiłam sobie prowizoryczne handbary, a pod kurtkę napchałam folię. Ten z pozoru głupi pomysł, pozwolił mi na zwiększenie komfortu jazdy i odzyskanie czucia w dłoniach. :D Do Rzeszowa dotarłam między godziną 22, a 23. Byłam niesamowicie szczęśliwa i mimo zmęczenia naładowana energią.
Dogoniłam, a może nawet i prześcignęłam, swoje dziecięce marzenia. Poznałam ludzi, którzy nadali mojej podróży, zupełnie inny od założonego sens. Stoczyłam jakby małą wewnętrzną walkę z brakiem wiary w siebie i swoje umiejętności. I z całą pewnością zaczęłam nowy etap w życiu. Tutaj opisuję podróż bardziej szczegółowo: https://www.facebook.com/jeszczedalej/
Dorota Papiernik