Oceń ten artykuł
(20 głosów)
poniedziałek, 27 kwiecień 2020 17:09

Spakować rodzinę i wyjechać na rok? Poznajcie Anię i jej "slow life" w czasach pandemii

To miała być podróż życia i jak zapewnia bohaterka mojego tekstu dalej jest. Pandemia nie stanęła im na drodze do szczęścia. Różnica jest tylko jedna- mieli zwolnić oni, zwolnił cały świat. Jak zorganizować wyjazd życia z dwójką dzieci? Jak upchnąć cztery rowery, trzy hulajnogi, kuchnię i trochę ciuchów? Zabieramy Was w arcyciekawą podróż. Gotowi? Zapinamy pasy.

Rozmawiamy z
Anią Dydułą

Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady....Nie?

-Dla wielu osób nasz wyjazd to zwykły kaprys, ucieczka od życia, problemów, a nawet zachowanie skrajnie infantylne. Nie przystoi też to odpowiedzialnej kobiecie, matce dwójki dzieci, w dodatku mocno zaangażowanej w swoją pracę. Miałam długo w głowie takie blokady, tłumiłam te „mało rozsądne” wizje, dlatego głośniejsze wydawały mi się właśnie słowa krytyki niż wsparcia. Nie jestem typem buntowniczki, skorej do przeprowadzania jakichś rewolucji w życiu. Nigdy wcześniej niczego „nie rzucałam”, wprost przeciwnie - realizowałam kolejne, powiedzmy „książkowe” etapy – studia, małżeństwo, dziecko, kredyt, mieszkanie, większe mieszkanie -bo drugie dziecko, praca, więcej wyzwań zawodowych, więcej satysfakcji – ale więcej pracy, wszystkiego więcej, szybciej, intensywniej itd. Potrzeba wyrwania się z tego pędu kiełkowała od kilku co najmniej lat, ale wybuchła nagle i to z ogromną siłą. Można oczywiście pojechać w Bieszczady, zaszyć się w drewnianej chatce i słuchać dzikiej przyrody. Uważam, że to równie wspaniałe. Tutaj niezupełnie chodziło o cel podróży. Sama włóczęga, niczym nieograniczona, bycie w drodze i bycie w niej RAZEM -to było dla mnie ważne. Powolne i spokojne docenianie tego, co „tu i teraz”. Nie trzeba od razu wybierać spektakularnych zakątków końca Europy, może ktoś powiedzieć. Jednak odkąd zaczęłam uczyć się języka hiszpańskiego,  marzyłam o odkrywaniu Hiszpanii - kraju pełnego słońca, pozytywnych ludzi, dzikich plaż, po których biegać będą moje dzieciaki i gdzie z pomocą mojego męża budować będą bambusowe bazy i namioty :p. Nadszedł moment, kiedy zainspirowana przykładem kuzynki (która wyjechała z rodziną do Portugalii na pół roku) i różnymi blogami podróżujących rodzin, poczułam potrzebę rozprawienia się z tymi wizjami. Chciałam sprawdzić czy to utopia, czy bylibyśmy szczęśliwi wiodąc takie „proste życie”.  Czy rzeczywiście ta konsumpcyjna pogoń za „nie wiadomo czym” jest wszystkim, na co nas stać. Trudno jest dojść do właściwych wniosków, kiedy po uszy tkwi się w systemie. Wydaje mi się, że to swego rodzaju wyłączenie się z niego pozwala znaleźć dobrą perspektywę na przyjrzenie się pewnym sprawom. Budujące było dla nas to, że najbliżsi - nasze rodziny i przyjaciele, bardzo nas wspierali i dopingowali w zasadzie od początku. Jeśli się ma wokół dobrych ludzi, wszystko staje się łatwiejsze, nawet najbardziej szalone pomysły wydają się całkiem realne.

No dobrze. Pewnie wiele rodzin o tym marzy. Ale zorganizować się na roczną wyprawę z dziećmi to nie takie „hop siup”. Długo się przygotowywaliście?
-
Decyzja o chęci spowolnienia naszego życia spowodowała paradoksalnie jeszcze większe jego przyspieszenie, na szczęście chwilowe. Pod koniec października kupiliśmy kampera, przedyskutowaliśmy kwestię edukacji domowej dla naszych dzieci z dyrekcją szkoły i przedszkola, ustaliliśmy z pracodawcami warunki naszego zawieszenia (bądź zwolnienia), a miesiąc później znaliśmy już datę wyjazdu.

Snując marzenia o takim projekcie, oszczędzałam kilka lat, jeśli cokolwiek udało mi się odłożyć, wpłacałam od razu na specjalnie utworzone konto walutowe, ale w efekcie okazało się, że trzeba jeszcze złożyć kilka ofiar – m.in. wymarzony motocykl Szymona. Mieliśmy też świadomość, że prawdopodobnie w czasie tej podróży, któreś z nas będzie musiało się podjąć jakiejś pracy dorywczej, kiedy oszczędności się skończą.

Jeśli chodzi o kwestie ubezpieczenia – wyrobiliśmy sobie zwykłe karty EKUZ,  Assistance na samochód, pakiet rozszerzony – w końcu to staruszek wśród kamperów.

Pakowanie? Żaden problem – mieliśmy listę rzeczy potrzebnych, na którą i tak ciągle coś wpisywaliśmy.  Zabraliśmy ostatecznie m.in. podstawowe lekarstwa, książki, wszelkiego rodzaju gry, tony kredek, pisaków, kolorowanek, 2 ukulelki, gitarę, pianki do pływania, podstawowe przybory kuchenne, 3 hulajnogi, 4 rowery. Ubrania , o które tak dopytywały moje znajome – tyle, ile się zmieściło. Nie zabieraliśmy żadnych zapasów żywnościowych– wszystko jest wszędzie dostępne, nawet polskie ogórki kiszone ostatnio znalazłam w małym, portugalskim sklepie. Wyrobiliśmy  dodatkowo jedynie paszporty na wypadek zagubienia dowodów.

Macie dwójkę dzieci – szkoła, obowiązki. Wiem, że jesteś nauczycielką, więc teoretycznie jest łatwiej – chociaż podobno i tak dzieci bardziej się dyscyplinują przy obcych, niż rodzicach. Ale podpowiedz, jak to załatwić formalnie i jak to wygląda w praktyce.
-Organizując edukację domową należy złożyć kilka wniosków, wybrać się do Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej – ale! przede wszystkim trafić na wspaniałą dyrekcję, od której sporo zależy. Mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ całe grono pedagogiczne na czele z dyrekcją zarówno szkoły podstawowej syna jak i przedszkola córki, nie tylko niczego nam nie utrudniała, ale nawet motywowała, pomagała i wspierała nas na każdym kroku.

Już w czasie naszej podróży największym zaskoczeniem dla wszystkich starych i nowych znajomych spotykanych na trasie, była właśnie kwestia organizacji edukacji domowej – okazało się bowiem, że w Niemczech, Szwecji, Wielkiej Brytanii jest to bardzo trudne, czasem niemożliwe albo wiąże się z wieloma obostrzeniami. Tymczasem w Polsce nie mieliśmy z tym żadnego problemu.

Przyznam szczerze, że trochę obawialiśmy się, jak zareagują na pomysł wyjazdu nasze dzieci, bardzo towarzyskie istoty, uwielbiające swoje otoczenie i przyjaciół, mające sporo zajęć dodatkowych. Zdziwiliśmy się bardzo, że nawet nasz syn, przewodniczący klasy, zawodnik ligi piłkarskiej i amator gier komputerowych, zareagował na pomysł entuzjastycznie. Mało tego, nawet nie przeraziła go wizja edukacji „kamperowo-domowej”, w której głównodowodzącą będzie -o zgrozo! - mama.Pola, pięciolatka, zapowiedziała, że owszem - pojedzie z nami, ale jak tylko jej się znudzi- musimy pamiętać, że ona wraca do swoich koleżanek :). Ogarnianie nauki to już kwestia bardzo indywidualna. Tymon jest w szóstej klasie, więc to już nie przelewki. Dostaliśmy ze szkoły zakres materiału, którego stopień przyswojenia sprawdzany będzie na egzaminach końcoworocznych. Próbowaliśmy różnych technik przez pierwsze 2 tygodnie, ostatecznie wybraliśmy system najwygodniejszy dla nas. Tymon sam czyta jakiś temat, robi notatki, czasami posiłkuje się YouTubem, wiadomościami z internetu. Jeśli ma jakiś problem, siadamy do niego razem (najczęściej matematyka z tatą, polski i angielski z mamą). Plan nauki jest oczywiście elastyczny – modyfikujemy go ze względu na pogodę, miejsce, w którym wylądujemy, ludzi, których spotkamy, itd. Jeśli na przykład zwiedzamy cały dzień i wracamy późnym wieczorem, nie mamy już siły na matematykę, ale mamy świadomość, że przez cały dzień dzieciaki poznawały kulturę, historię, ćwiczyły komunikację po angielsku, hiszpańsku a czasem nawet w języku migowym. :)

Zdalna nauka, program przerabiany, a plusy dodatkowe?
-
Jak już wspomniałam, przyjęliśmy zasadę, że uczymy się wtedy, kiedy będziemy mieli czas i siłę. No ustalenia piękne, wszyscy przybiliśmy piony. W praktyce jednak Tymon oczywiście woli często zajmować się siostrą, sprzątać, grać na gitarze, pływać w oceanie, a nawet przygotowywać obiad niż usiąść do książek, więc trzeba niestety to kontrolować, zachęcać, tłumaczyć, czasami podpuszczać, przekonywać albo nawet zmuszać. Ale lektury i zapasy książek, które zabrał, przeczytane zostały w ciągu pierwszych 3 tygodni. Teraz czekamy na dostawę nowych– zamówiliśmy paczkę u rodziny, bo jednak leżenie w hamaku z książką bardziej do niego przemawia, niż czytanie czegoś w formie pdf (my boy!). Pola bardzo chciała nauczyć się czytać, leżeć na plaży i odkrywać przygody ulubionych „Dzieci z Bullerbyn” albo „Paddingtona”, więc wymyślaliśmy różne zabawy- rysowaliśmy na piasku litery, później sylaby, aż po kilkunastu dniach zaczęła odczytywać wyrazy i teraz czyta już całe zdania. Poza tym namiętnie pisze, przelicza, rysuje, koloruje, opiekuje się wszystkimi ślimakami, jaszczurkami i gąsienicami, które spotka, pomaga przy gotowaniu, a ostatnio bawi się w projektantkę mody – rozcina swoje bluzki, coś „przeszywa”, doczepia, itd. (tak tak, jest ciekawie).



Poza tym dzieciaki oswajają się z językami: hiszpańskim, portugalskim – po angielsku już starają się mówić, nie czują bariery językowej. Całymi dniami jeżdżą na rowerach, deskorolkach, pływają, poznają ludzi, smaki, zapachy, miejsca. Nawet proste czynności, zajęcia na co dzień obce, albo na które w domu nie ma czasu, tutaj są ważne – naprawianie roweru siostrze, wspólne gotowanie posiłku, napełnianie zbiorników kamperowych, ciągłe sprzątanie, wyprawy rowerowe po zakupy, czy (sic!) opróżnianie toalety.  W Toruniu każde dziecko miało swój świat, swoje zajęcia, tutaj ten świat – mimo sporej, bo sześcioletniej różnicy wieku - ogarniają wspólnie. Wymyślają jakieś „misje”, projekty, nagrywają videorelacje z podróży, wyciągają gry planszowe, śpiewają piosenki, grają na gitarze, budują bazy, domki dla kotów. Nagle sami zaczynają dostrzegać praktyczne zastosowanie wiedzy, która w szkolnej rzeczywistości jest czasami oderwana od życia. Tu wszystko zaczyna się ze sobą łączyć – biologia, geografia, historia, matematyka, języki. Nie sposób wyliczyć wszystkich dobrodziejstw, bo mam wrażenie, że każdego dnia poznają coś innego, nowego, czegoś się uczą.

Ważna jest dla mnie minimalizacja potrzeb, również w odniesieniu do dzieci, co dla wielu rodziców może być już niezrozumiałe. Wszyscy z pewnością sięgnęlibyśmy po gwiazdkę z nieba, chcąc zaspokoić rosnące apetyty naszych pociech. Ciężko jest zmienić ten schemat myślenia, tymczasem dzieci potrzebują naprawdę niewiele. Tymon i Pola teraz cieszą się wszystkim, co przestało być codziennością, a stało się świętem – kupowanie słodyczy, zabawek, gadżetów, itp. Najpiękniejszy prezent, jaki dostają w tej podróży to CZAS. Nasz czas, nasza uwaga, obecność, rozmowy, włóczęgi, wspólne wygłupy, gry, śpiewy i tańce. Tylko tyle i aż tyle.

Slow life – taką dewizę wyznajecie w swojej wyprawie. Rozumiem, że mieliście dość wszechogarniającego pośpiechu.
-
To taki nasz skrót myślowy, teraz podobno slow life można odnieść do wszystkich sfer życia. My się raczej nie wpisujemy w żaden trend, żadni z nas influencerzy, nie prowadzimy bloga, nie zależy nam na porywaniu tłumów i przekonywaniu, że to najlepsza droga do szczęścia, nie chcemy też za wszelką cenę płynąć „pod prąd”. Nie wszystkim przecież przeszkadza ten pośpiech, pęd do posiadania, gromadzenia. Nie oceniamy tego. Każdy ma swoje potrzeby, priorytety. Dla nas ten slow life to życie rozsądne, świadome w którym to my decydujemy, z kim, kiedy, jak i z czego mamy korzystać. Mniej ale uważniej, spokojniej - to jest nasza potrzeba.

Dążenie do zadowolenia wszystkich wokół, sprostania wszystkiemu, wszechobecna potrzeba  „realizowania się” doprowadziła w efekcie do momentu, w którym zaczęliśmy się buntować. Ja częściej i głośniej, bo Szymon jest człowiekiem raczej spokojnym, optymistycznym, zadowolonym z życia. Ja notorycznie narzekałam, że nie mamy czasu dla siebie, ciągle się mijamy, pracujemy na kilku etatach, nie chciałam tak – nie sprawia mi radości gromadzenie i przyglądanie się temu, co zgromadziłam. Jestem nauczycielką, bardzo zaangażowaną, kocham swoją pracę, ale łapałam się na tym, że dla własnych dzieci nie miałam już tyle czasu, energii, pasji, cierpliwości co dla cudzych. Mieliśmy dla siebie weekendy, niecałe i nie wszystkie (prowadziłam zajęcia również w soboty lub niedziele, Szymon pracował w soboty). Owszem, niektórzy mają mniej, ale myślę, że zawsze można to zmienić, jeśli tylko ma się taką potrzebę. My mieliśmy. Ciągle kombinowaliśmy, wymyślaliśmy wyjazdy, spotkania towarzyskie, wycieczki, nawet jednodniowe, żeby oderwać się od telefonów, komputerów, zobowiązań zawodowych, być blisko siebie, być uważnym - mimo braku czasu. Skoro nie ilość to niech jakość się liczy Więc to nie było tak, że nagle wpadł nam do głowy pomysł ucieczki od Matrixa. Myślę, że wszystkie te mniejsze „zrywy” były właśnie takim przygotowaniem do czegoś większego.   Mimo, że Szymon był na początku sceptycznie nastawiony do zmiany na taaaaaką skalę, ostatecznie zaufał mi i angażował się w przygotowania całym sercem – za co jestem mu ogromnie wdzięczna.

W końcu decyzja zapadła – wychodzimy ze strefy komfortu, z  tej znanej i bezpiecznej codzienności. Oczywiście wiązało się to ze stresem i to dużym – jesteśmy przecież odpowiedzialni za dzieci. Mimo wielu przeciwności, głównie finansowo-technicznych, byliśmy przekonani, że chcemy przeżyć przygodę, która i dla nas i dla naszych dzieci będzie doświadczeniem na całe życie.

 Nasz „slow life” w praktyce wygląda tak, że nie planujemy niczego, w zasadzie na bieżąco sprawdzamy miejsca, które chcemy zobaczyć.  Jeśli nam się gdzieś spodoba, po prostu zostajemy dłużej, jeśli poznamy kogoś ciekawego – spędzamy z nim więcej czasu. To prawdziwe „proste życie” - wysypiamy się, czytamy, zwiedzamy, gotujemy, rozmawiamy, jeździmy na rowerach, gramy na gitarze i tak do znudzenia :). Dostosowujemy swoje potrzeby jedynie do możliwości finansowych (a że te są ograniczone, to czasami był to jedyny powód pewnego rodzaju dyskomfortu). Im mniej mamy, tym mniej chcemy i mniej w efekcie potrzebujemy. :) Praktyka czyni mistrza, więc z czasem nasz nowy styl życia stał się zupełnie naturalny.

Opowiedz coś więcej o tym, w jaki sposób podróżujecie?
-
Na początku rozważaliśmy skorzystanie z ofert „house sittingu”, czyli opieki nad mieszkaniami/ domami w czasie nieobecności właścicieli. Stwierdziliśmy jednak, że prawdziwą niezależność i swobodę umożliwi nam tylko dom na kółkach. Kupiliśmy starego, pięknego kampera, po którego pojechaliśmy do Lublina. Drobne naprawy i przystosowanie pojazdu do potrzeb rodziny z dwójką dzieci wymagało sporo czasu i kreatywności. Nasz przyjaciel, który jest zdolnym stolarzem, pomógł nam zrealizować wszystkie wizje. Wyszło pięknie i bardzo praktycznie – mam tam nawet „regały” na swoje książki! Nasi bliscy też starali się jakiś drobiazg dorzucić do naszego nowego „apartamentu” - szyli zasłonki, dopasowywali przybory kuchenne, obrazki, itp. To było przemiłe. Dzieciaki teraz powtarzają, że to nasz najwolniejszy samochód, ale... najszybszy dom.:) Po każdej terenowej, męczącej wycieczce, zwiedzaniu, wyjściu pytają - „czy możemy wracać do domu?” - i nie mają na myśli Torunia. To jest dla mnie piękne. Nieważne gdzie jesteśmy, jeśli mamy namiastkę przytulnego kąta, mamy siebie, czujemy się szczęśliwi i bezpieczni.

Jedziemy tam, dokąd chcemy, gdzie wyczytamy, że  jest ciekawie, ładnie. Czasami wybieramy miejsca w ciemno, czasami posiłkujemy się podpowiedzią aplikacji Park4night. Korzystamy najczęściej z darmowych miejsc obsługi kamperowej. Kupiliśmy też deski surfingowe, więc czasami, przy wyborze miejsc, sugerujemy się warunkami pogodowymi odpowiednimi do nauki surfowania.

Muszę przyznać, że takie przebywanie razem non stop, 24 godziny na dobę, nie jest łatwe. Czasami doprowadza nas do szału, zdarzają się spięcia, starcia, wybuchy. Pocieszam się, że to chyba zupełnie normalne, dla oczyszczenia atmosfery. Tutaj nie ma możliwości wyłączenia się, zamknięcia, obrażenia – chyba że tylko chwilowo. Prędzej czy później musimy dojść do porozumienia, żeby po prostu normalnie funkcjonować. Mamy tu tylko siebie i małą przestrzeń.

Poza tym są pewne kwestie logistyczne – nie zawsze miejsca, w których nocujemy są przyjemne, bywa głośno, „sąsiedzi” czasami przeszkadzają, imprezują, kilka razy nie czułam się bezpiecznie. Gotowanie w kamperowych warunkach staje się sztuką, organizacja pracy jeszcze większą. Poza tym nie można trzasnąć drzwiami, zamknąć się w pokoju (bo go nawet nie ma :) ), przedpokój jest kuchnią, salonem i jadalnią jednocześnie, trzeba opróżniać toaletę (często, przy 4 osobach), oszczędzać wodę, ograniczać kąpiele, no cóż – nie są to ekskluzywne wakacje, trzeba mieć tego świadomość.

Miała być wyprawa życia i beztroska, niestety sytuacja się zmieniła. Hiszpania jest jednym z krajów z największą liczbą zarażonych w światowej pandemii. Jak to wpłynęło na wasze życie i plany?
-
Nadal jest wyprawą życia! Zwiedziliśmy sporo pięknych miejsc w Hiszpanii, poznaliśmy wspaniałych ludzi, mam nadzieję, że jeszcze wiele przygód przed nami. W ostatnich tygodniach musieliśmy zmienić nastawienie i styl podróżowania, nie było to łatwe. Schroniliśmy się w Portugalii, która była i jest bezpieczniejszym miejscem niż Hiszpania. Świat się zatrzymał, musieliśmy to zrobić i my. Zdecydowaliśmy się zostać daleko od domu, ponieważ ta decyzja była dla nas najbardziej rozsądna i odpowiedzialna. Zaparkowaliśmy kampera  na portugalskiej wsi, pośród pachnących sadów pomarańczowych. Gotujemy konfitury, pijemy świeże soki pomarańczowo- cytrynowe, spacerujemy po okolicy, jeździmy rowerami, gramy w planszówki, żyjemy powoli i spokojnie. Niewiele się pod tym względem u nas zmieniło – w warunkach podobnych do kwarantannowych już jakiś czas przebywamy. Niestety z oczywistych względów nie mamy możliwości znalezienia dorywczej pracy, co trochę komplikuje nam życie. Obawiamy się też tego, jak będzie wyglądała sytuacja po otwarciu granic, czy będzie możliwość podróżowania i na jakich warunkach, co zastaniemy po powrocie do kraju. 

Na szczęście nadal poznajemy tu głównie dobrych ludzi, otwartych, chętnych do pomocy. Niedawno nawiązaliśmy kontakt z przemiłą parą, która, w związku z zamknięciem granic, nie może wrócić do Portugalii i zaproponowała nam pobyt na swojej działce. To jest niesamowite, z jaką serdecznością spotykamy się w czasie tej wyprawy. Można powiedzieć, że mamy tu już przyjaciół, starych i nowych, więc nie czujemy się samotni, mimo że niektóre relacje przyjacielskie i zawodowe z Polski się skończyły.

Wspieramy się tu wszyscy, pomagamy sobie. Portugalczycy są otwarci, przyjaźni, gościnni, prawie zawsze uśmiechnięci. Zamiast podróżować i zwiedzać, mieszkamy w Portugalii – to jest nowa, zaskakująca ale równie piękna przygoda. Jestem też pewna, że - jako rodzina, staliśmy się drużyną nie do pokonania. To mnie uspokaja i mimo wszystko nastraja optymistycznie.

To co dalej? Czego Wam życzyć?
-
Co dalej? Nie wiemy, nikt chyba teraz nie potrafi przewidzieć, jak ten świat będzie wyglądał. Nie planujemy za dużo, czekamy. Mamy siebie, wokół dobrych ludzi, jesteśmy w stałym kontakcie z rodziną i przyjaciółmi, jesteśmy zdrowi. Mamy tylko nadzieję, że i dla nas i dla wszystkich „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”.

Rozm. Żaneta Lipińska
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

 

 

 

 

 

Korzystając z naszej strony, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie przez nas plików cookies . Zaktualizowaliśmy naszą politykę przetwarzania danych osobowych (RODO). Więcej o samym RODO dowiesz się tutaj.